Przyznam, że mam problem ze zrozumieniem specyfiki tego forum...
Nie wiem, czy po tym wpisie z niego nie wylecę, ale trudno, spróbuję...
Otóż pragnę przedstawić Wam historię mojej choroby, wraz z refleksjami różnej natury...
Może ktoś z tej historii wyciągnie jakieś wnioski? Wiem, że w ocenie tego co jest za mną, mogę mylić się... ale tak to czuję i oceniam...
Oto część pierwsza mojej historii Choć nie jest to łatwe, postanowiłem dzielić się swoimi wspomnienia i refleksjami na temat ciężkiej choroby, którą zaleczyłem. Miałem nowotwór złośliwy migdałka prawego i podstawy języka. Użyłem słowa „zaleczyłem”, gdyż parokrotnie spotkałem się z wypowiedziami lekarzy, że tak powinno określać się okres po zakończeniu leczenia, gdy choroba już dalej się nie rozwija. Jest bowiem dużo czynników, głównie chodzi o stres, które mogą szybko spowodować nawrót, dlatego raczej nie powinno się mówić o wyleczeniu i pełnym zdrowiu, ale zaleczeniu.
Po paru ogólnych felietonach o zdrowiu (patrz zakładka ZDROWIE), pora sięgnąć do początku mojej historii. Spróbuję odpowiedzieć na pytanie, które często zadawali mi znajomi „jak ujawniła się choroba i co mogło ją spowodować?”.
O tym, że coś jest nie tak wiedziałem w połowie roku 2012. Wówczas na szyi, po prawej stronie, pojawiło się zgrubienie (gulka). Wcześniejsze sygnały, że dzieje się źle, zlekceważyłem, a właściwie to nie potrafiłem ich zinterpretować. Najwyraźniejszym były zlewne poty. O tym, że są symptomem poważnej choroby dowiedziałem się później. Innym było gwałtowne schudnięcie, rok przed pojawieniem się zgrubienia na szyi. Trwało przez kilka tygodni, po jakimś czasie znów nabrałem masy.
Zgrubienie na szyi nie było bolesne. Innego bólu – o co często mnie pytano – nie odczuwałem. Nowotwór to choroba, która przychodzi po cichu, „w kapciach”, warto o tym pamiętać i nie obserwować swojego organizmu pod tym kątem, uważając że jak nie czuć bólu, to na pewno wszystko w porządku.
Do połowy 2012, czyli ujawnienia się choroby, psychicznie i fizycznie czułem się doskonale. Niemal codziennie grałem w ukochaną siatkówkę z kolegami syna, dwudziestoparoletnimi mężczyznami, przy czym mając wówczas 52 lata w żaden sposób nie ustępowałem im pod względem fizycznym czy wytrzymałościowym. Od czasu do czasu biegałem, regularnie jeździłem na rowerze oraz uprawiałem 4-arową działkę ogrodniczą. Miałem dobry apetyt, nie pojawiały się zaburzenia snu czy jakiekolwiek bóle. Przez trzydzieści lat poprzedzających chorobę nie miałem gorączki (może poza dwoma, trzema jednodniowymi skokami). Na nic nie chorowałem, a w związku z tym nie brałem żadnych leków, które jak wiemy czasami eliminując konkretną dolegliwość mają działanie uboczne, destabilizujące pracę innych ważnych organów.
Nie korzystałem z suplementów, odżywek czy zestawów witamin. To co niezbędne mój organizm dostawał w zróżnicowanym, codziennym pożywieniu. Moją domeną nie było obżarstwo czy zbyt tłuste jedzenie, posiłki spożywałem bardzo regularnie.
Nie piłem napojów energetycznych ani czegokolwiek podobnego niszczącego organizm. Nie piłem coca-coli, kolorowych, gazowanych wód opartych na chemii i słodzikach. Nie konsumowałem śmieciowego jedzenia serwowanego w fast foodach. Alkohol piłem z umiarem. Papierosa miałem w ustach w podstawówce, kiedy był to tzw. owoc zakazany i w jego kierunku popychała ciekawość.
Przez całe życie uprawiałem sport, konkretnie siatkówkę. Dlatego nie towarzyszyły mi stany zmęczenia, które potrafią psuć samopoczucie. Jak wiadomo, brak samoakceptacji też bywa przyczyną chorób. Nie w moim jednak przypadku.
Odżywiałem się rozsądnie, przy czym uprawiałem działkę po to, żeby nie tylko mieć warzywa świeże, ale też ekologiczne. To co uprawiałem nie było pryskane, nie było też zasilane sztucznymi nawozami. Jedynym wzmocnieniem roślin, bo bez takiego nic raczej nie urośnie, były naturalne poplony, kompostownik oraz nawóz kurzy, odpowiednio przygotowany przed podlewaniem roślin.
W mojej diecie stałe miejsce miały czosnek i cebula, czyli te warzywa, którym przypisuje się wzmacnianie odporności organizmu. Ważne były kiszonki z: kapusty, ogórków i z cukinii. Często robiłem zakwas, na bazie którego gotowałem żurek.
Moja pasją był (i jest do dziś) ruch. Obok siatkówki i roweru, codziennie spacerowałem, średnio 3-4 kilometry. Mówiąc o śnie wspomnę, że rytm biologiczny miałem dość nietypowy, przy czym jednak bardzo książkowy. Z zasady o godzinie 22 spałem jak niemowlę, a budziłem się rześki, gotowy do pracy ok. 5 nad ranem.
W krytycznym 2012 roku wielokrotnie gdzieś wyjeżdżałem (m.in. tydzień we Francji, tydzień w Irlandii). Ani podróże, ani długie, nawet wielogodzinne spacery, także w upalne dni, nie męczyły mnie. Pozwalało mi to sądzić, że wszystko w organizmie funkcjonuje należycie, więc lekceważyłem zlewne poty, jakie pojawiały się od wielu miesięcy.
W tym wszystkim trudno doszukać się czynników, jakie mogły spowodować chorobę. Nadmienię też, że pochodzę z – jak to się potocznie mówi – żywotnej rodziny. Jedna babcia zmarła mając 93 lata, druga 101. Nikt w rodzinie nie miał raka, czyli trudno mówić o obciążeniu genetycznym.
O ile mogę sobie coś zarzucić, to zbytnie solenie potraw. Co do innej tzw. białej śmierci, czyli cukru, to na mnie i mojej rodzinie przemysł cukrowniczy nie zarobił zbyt wiele. Inny popełniany błąd to picie i jedzenie bardzo gorących napojów i potraw. Czytałem w jednym z tygodników, że „Kawa (lub herbata) jest faktycznie groźna dla zdrowia w jednym przypadku – gdy jest bardzo gorąca. To zagrożenie dotyczy zresztą spożywania wszystkich napojów w wysokiej temperaturze. W niektórych badaniach uznano je nawet za „prawdopodobnie rakotwórcze”. Zaczyna się od banalnego zapalenia gardła, spowodowanego poparzeniem przez gorący płyn”.
O ile rzeczywiście przeprowadzono takie badania i taki wysnuto wniosek, to w tym odnajduję chorobotwórczy czynnik. Nie wydaje mi się jednak, żeby tyle złego zdziałał.
Oczywiście, aby obraz był pełny muszę więcej miejsca poświęcić pewnej „dolegliwości”. Kilkanaście miesięcy przed ujawnieniem się nowotworu, w lewej pachwinie pojawiło się dziwne znamię. Rosło i po jakimś czasie niemal znikało. Czasami było bolesne i wrażliwe. Po wielu miesiącach obserwowania udałem się do dermatologa. Zakończyło się zamrożeniem. Po zabiegu goiło się bardzo powoli. Cały okres, od pojawianie się aż do całkowitego zniknięcia, w sumie kilkanaście miesięcy, towarzyszył mi lęk, że to może być rak skóry. Ta myśl często powracała. Nie ukrywam, że długo bałem się iść do lekarza i pokazać znamię.
Nie czuję się na siłach ocenić czy to mogło mieć jakiś związek z chorobą, ujawnioną w innym miejscu i odmiennym charakterze? Nie bagatelizuję jednak tej sytuacji. Dwaj znani badacze wpływu podświadomości na nasze życie, w tym też zdrowie (Jeseph Murphy w „Potędze podświadomości” i Walerij Sinielnikow w „Tajemnicach podświadomości”), dowodzą, że świadome myślenie wywołuje analogiczną reakcję podświadomości, która kontroluje wszystkie procesy zachodzące w naszym organizmie. Podświadomość nie poddaje logicznej ocenie tego, co przekazuje jej świadome myślenie. Negatywne, destrukcyjne myśli kiedy osiądą w podświadomości, wcześniej czy później wydają odpowiednie owoce, które urzeczywistniają się w postaci nieprzyjemnych przeżyć i zdarzeń.
Żeby rozumieć obu autorów i ich przekaz, trzeba do tego dojrzeć. Tym dojrzewaniem jest przejście jakiejś ciężkiej sytuacji życiowej, która wzbogaca nas o głębsze refleksje, umiejętność analizy i zauważania rzeczy dotychczas bagatelizowanych.
Dziś wiem, że dbałość o zdrowie, o czym wspominam wyżej, pojmowałem niewłaściwie. Ślepo wierzyłem w to, że jestem ze stali, niezniszczalny. Od roku 1994 byłem osobą bardzo aktywną społecznie. We wspomnianym roku po raz pierwszy zostałem radnym miasta. W roku 1995 założyłem prywatną gazetę „Nowiny Kraśnickie”, której byłem wydawcą, redaktorem naczelnymi i autorem artykułów. Była to pierwsza lokalna, samofinansująca się gazeta na Lubelszczyźnie. Funkcje te, z małymi przerwami, pełniłem siedem lat. Potem pisałem do innych gazet, a w roku 2002 po raz kolejny zostałem wybrany na radnego. Od roku 2006, przez trzy lata, pełniłem funkcję asystenta posła. Dwie kadencje byłem członkiem rady nadzorczej dużej spółdzielni mieszkaniowej. Sprawowałem też inne, mniej eksponowane funkcje. Mocno aktywny byłem do roku 2011. Przez siedemnaście lat żyłem w napięciu i dużym stresie, który wynikał głównie z tego, że nie wszedłem w żadne układy personalne i polityczne. Działalności publicznej nie łączyłem z kasą, stąd nie chroniła mnie żadna grupa interesów. Przez większość tego okresu byłem jedyną opozycją w moim mieście. W trakcie wydawania gazety bardzo krytycznie oceniałem burmistrza miasta. Był to człowiek, któremu należało patrzeć na ręce, o świadczy to, że kilka razy miał duże problemy z prawem, a od wiosny 2016 odsiaduje trzyletni wyrok za przyjmowanie łapówek. W trakcie walki z nim miałem kilka procesów sądowych wytaczanych przez ludzi z jego otoczenia, w których broniłem się sam, nie przegrywając przy tym żadnego. Kierowanie pozwów miało na celu złamanie mnie. Te siedemnaście lat długo można opisywać.
Niczym Don Kichot chciałem naprawiać świat i ludzi. Za tym kryło się życie w niemałym stresie. Będąc w wirze pracy i walki sądziłem, że skoro udaje mi się neutralizować go, poprzez uprawianie sportu, podróżowanie czy w inny sposób, a przy tym prowadzę zdrowy i higieniczny tryb życia, to nic mi nie grozi. Wydawało się, że skoro czuję się doskonale, to w organizmie dzieje się dobrze. Popełniłem błąd. Dziś bliskie są mi słowa Buddy: „Jeśli chcesz zobaczyć swoją teraźniejszość, spójrz najpierw na swoją przeszłość, która stanowi jej przyczynę.”
Zdaniem wielu badaczy przyczyn powstawania tej i innych poważnych chorób jest długotrwały stresu. Prowadzi on do obniżenia odporności i zmian, które zwiększają ryzyko wystąpienia m.in. nowotworu oraz jego rozwój. Przewlekły stres powoduje duże zmiany w wydzielaniu hormonów, zwłaszcza kortyzolu, zwanego „hormonem stresu”. Ten z kolei przyspiesza skurcz naczyń krwionośnych, prowadzi do niedotlenienia i w efekcie dochodzi do rozwoju komórek nowotworowych.
W medycynie chińskiej, w ajurwedzie, w systemie medycyny indyjskiej znajdujemy wzmianki o tym, że psyche i soma to jedność. Później, w starożytności, Platon napisał piękne dzieło „Charmides”, w którym pisze: „Leczenie wielu chorób jest nieznane lekarzom Hellady, gdyż leczą oni narząd a nie widzą człowieka”.
I tak to, niczym podczas spowiedzi na łożu śmierci, przeleciałem całe swoje życie. Żeby zachować formę, dodam „więcej… nie pamiętam”.
Czy któryś z wymienionych czynników spowodował chorobę? Jeden, konkretny, a może suma paru? Żaden? Osobiście bliski jestem uznania stres za kluczowy czynnik w moim przypadku.
Piszę to wszystko wierząc, że ktoś czytając odnajdzie w mojej historii fragment swojego życia i coś w nim zmieni. Może moja historia będzie przestrogą? Życzę każdej czytającej ten tekst osobie dużo zdrowia i uniknięcia tej ciężkiej choroby, a przede wszystkim niełatwego jej leczenia.
Zakończę radą. Niech nie wydaje się Wam, że jesteście z żelaza, że choroba dotknie innych, a Was ominie. I nie czekajcie na ból, by utwierdzić się w tym, że coś jest źle.
Kontynuuję moją historię
Początek leczenia
Wyraźnym sygnałem, mówiącym że coś jest nie tak, było zgrubienie na szyi, po prawej stronie. Pojawiło się na początku sierpnia 2012 r. Od chwili zauważenia zmiany, do wizyty u lekarza rodzinnego minęło około 6 tygodni. Początkowo sądziłem, że z jakiegoś powodu mam powiększone węzły chłonne i smarowałem zgrubienie Amolem. Amol to taki nasz domowy lek na wszystko: ból żołądka, głowy, problemy skórne, itp. W każdej innej sytuacji sprawdzał się w stu procentach, ale nie tym razem.
Zgrubienie nie było na tyle widoczne, by ktoś je zauważał i motywował do pójścia do lekarza. Czy to by poskutkowało? Na wizytę ostatecznie zdecydowałem się sam. Przyznaję, odwlekałem ją, gdyż obawiałem się, że to coś poważnego. Jest to zdaje się typowy lęk przed dowiedzeniem się o tej ciężkiej chorobie, jaki dopada wielu ludzi. Jedni pokonują go wcześniej, inni później. Często okazuje się, że zbyt późno i niedługo po diagnozie lekarskiej, odchodzą.
Właśnie ten lęk i świadomość, że występuje on u wielu ludzi, a także chęć pokazania osobom dotkniętym chorobą, że rak to nie wyrok, stały się powodem założenia bloga "Zdrowie i Podróże - Mirosław Sznajder". Skąd wynikło połączenie zdrowia i podróży wyjawię w jednym z kolejnych felietonów.
Liczę, że pisanie o chorobie, moich doświadczeniach, przemyśleniach dotyczących przyczyny powstawania i sposobów walki, zainteresuje kogoś, wzbudzi chęć do walki. Chcę doradzać na blogu ludziom chorym i wyjaśniać wiele spraw z mojego punktu widzenia. Jeżeli komuś w ten sposób pomogę, będę bardzo szczęśliwy. „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat” – te słowa z Talmudu mają dla mnie wielkie znaczenie.
Do przychodni udałem się po 15 września 2012 r. Lekarka, widząc zgrubienie wyraziła zaniepokojenie. Sama przeszła tę chorobę, więc wiedziała, że o skuteczności walki decydują szybko podjęte kroki i natychmiastowe rozpoczęcie leczenia. Jej przeczucia szły we właściwym kierunku, dlatego działała zdecydowanie. Wykonała dwa telefony i już 21 września byłem pacjentem na oddziale chorób wewnętrznych szpitala powiatowego. Tam miałem zrobione USG, laryngolog obejrzał gardło, zrobiono tomografię głowy i szyi. Laryngolog nie widziała w gardle niczego niepokojącego, co jest ważne z punktu widzenia późniejszego rozpoznania nowotworu złośliwego migdałka prawego. Lekarz wykonujący USG wnioskował o dalsze badanie CT w celu potwierdzenia lub wykluczenia diagnozy, którą była torbiel boczna. Ale obraz tego, co widziała nie był dla niej jasny i jednoznaczny. USG wykazało, że węzły chłonne szyjne były bez cech patologicznych.
Badanie CT też nie dało jednoznacznej odpowiedzi. Lekarz opisujący zaproponował, żeby torbiel o wymiarach 40x30x26 mm, która nie miała dla niego znamion nacieku, została usunięta a wycinek zbadany pooperacyjnie. Torbiel była usadowiona między ślinianką przyuszną i podżuchwową. W celu dalszego leczenia zostałem skierowany do przychodni laryngologicznej przy dużym szpitalu w mieście wojewódzkim. To, że badanie CT nic nie wykazało było wynikiem tego, że w szpitalu powiatowym zapomniano podać mi kontrast. O tym dowiedziałem się po jakimś czasie od lekarza tegoż szpitala, z którym rozmawiałem po pół roku, kiedy znałem ostateczną diagnozę. Lekarka przyznała, że popełniono błąd. Badanie powinno być z kontrastem, żeby ocenić ukrwienie. Cechą nowotworzenia jest wytwarzanie dodatkowych naczyń krwionośnych.
W mieście wojewódzkim od początku zaczęły się schody, które mogły przenieść mnie w inny wymiar. Otóż w rejestracji przychodni dowiedziałem się, że wizyta u laryngologa, którego mi polecono, będzie możliwa dopiero w marcu 2013 roku. A był przecież początek października. Pani w rejestracji poradziła mi, żebym spróbował porozmawiać z lekarzem i poprosił o przyjęcie. Przed rozpoczęciem przyjęć przez renomowanego laryngologa, z podobną prośbą stawiło się w jego gabinecie kilka osób. W tej całej dramatycznie wyglądającej sytuacji miałem farta, byłem jedną z dwóch osób, które zgodził się przyjąć nadprogramowo. Jego wstępne badanie szło również w kierunku torbieli. Otrzymałem skierowanie na biopsję, wynik odebrałem w połowie października.
Wynik potwierdzał diagnozę, że zgrubienie na szyi to torbiel boczna. Pamiętam, że po nakłuciu, przez kilka dni, odczuwałem dużą bolesność. Po biopsji zgrubienie zaczęło się mocno powiększać. Było coraz bardziej widoczne, musiałem okręcać szyję szalikiem, gdyż nie był to przyjemny widok.
Wynik biopsji pokazałem koledze, który jest chirurgiem–onkologiem, doktorem nauk medycznych. Inaczej ocenił badanie, bo jego zdaniem pewne wykryte komórki świadczyły o tym, że to jest nowotwór. No cóż, lekarz prowadzący, na którego byłem zdany, podobnie jak lekarka z tytułem profesorskim opisująca wynik biopsji, miał inny pogląd.
Termin przyjęcia do szpitala w celu usunięcia torbieli wyznaczono na początek grudnia. Na dwa dni przed zostałem telefonicznie poinformowany, że przyjęcia są wstrzymane. Wyznaczono mi kolejny termin, 22 stycznia 2013 roku. Będąc przekonanym, że mam tylko torbiel, nawet cieszyłem się z takiego obrotu sprawy, bowiem święta spędziłem w domu.
Po przyjęciu, w styczniu, rozpoczął się mało zrozumiały dla mnie okres wyczekiwania na operację. Nie pielęgnuję w pamięci złych momentów z czasu choroby, dlatego nie chcę wspominać i oceniać sześciu dni oczekiwania na zabieg. Operację wykonano 28 stycznia 2013 r. Trwała ponad cztery godziny. Oto opis zabiegu przez lekarza wykonującego: „Cięcie na szyi po stronie P 2 cm poniżej żuchwy. Dotarto do guza zrośniętego z żyłą szyjną wewnętrzną, m. m-o-s oraz n. XI, a także z ogonem ślinianki przyusznej. Guz usunięto w całości wraz z n. XI, V. jugolaris oraz m m-o-s oraz ogonem przyusznicy. Wraz z guzem usunięto grupę II i III węzłów chłonnych szyi. Guz nie naciekał ściany TT. szyjnych.”.
Po odbiór wyniku badania hist.–pat. udałem się 25 lutego. Wynik to szok. Miała być tylko formalność, bowiem lekarze rozpoznali torbiel boczną, a był rak. W opisie stwierdzono: „W badanym materiale utkanie raka płaskonabłonkowego, głównie niskozróżnicowanego (z partiami rakowymi) otoczone tkanką limfatyczną, co może przemawiać za ogniskiem przerzutowym. Obecny intensywny stan zapalny w tkance otaczającej. Immunohistochemicznie: CK5/6 (+), CK7 (+-). EMA (+), P63 (+), LCA (+).”
W dniu odbioru wyniku zmarła moja mama. Była nieprzytomna od kilku dni, więc faktów nie należy łączyć, ale oba zdarzenia były dla mnie wielkim przeżyciem. To nie był koniec silnych wrażeń. W trakcie załatwiania formalności związanych z pogrzebem dostałem krwotoku z jamy ustnej. Pogotowie zabrało mnie do szpitala powiatowego i znalazłem się na oddziale pulmonologii, gdzie w trakcie kilkudniowego pobytu nie wykryto przyczyny krwioplucia. Jedynie w wyniku przeprowadzenia biopsji aspiracyjnej cienkoigłowej stwierdzono pojawienie się komórek nowotworowych w oskrzelach. Napięcie narastało z powodu podejrzenia nowotworu w płucach.
W związku z badaniem hist.-pat. i podejrzeniem przerzutów z jakiegoś organu wewnętrznego przeprowadzono badanie PET/CT całego ciała. Badanie po podaniu mi 18F–FDG, radiofarmaceutyku trwało 60 minut. Wynik odebrałem 21 marca 2013 roku. Kluczowy wniosek brzmiał: „aktywna metabolicznie zmiana prawego migdałka podniebiennego do dalszej diagnostyki i różnicowania z procesem rozrostowym”.
Z wynikiem udałem się do lekarza na oddział, na którym wycinano mi rzekomą torbiel. Wywołał zdziwienie, chodzi o umiejscowienia źródła pierwotnego. Lekarz z tytułem naukowym powiedział: „Co? W migdałku, to raczej niemożliwe. Ale jak wykazał PET to go panu zoperujemy. Niech pan się modli, żeby to się potwierdziło”.
17 kwietnia 2013 migdałek został usunięty. Zabieg trwał blisko 4 godziny, co wiązało się z dużym krwawieniem, jakie pojawiło się po wycięciu (tak zrelacjonował lekarz). W badaniu hist.-pat. stwierdzono raka płaskonabłokonkowego G2. Po uzyskaniu wyniku jeszcze raz wykonano tomografię. Na jej opis czekałem stosunkowo długo, bo cztery tygodnie, gdyż – jak mi wyjaśniono – lekarz miał dużo innych obowiązków. Badanie wykazało, że: „w okolicy loży pooperacyjnej (przestrzeń błony śluzowej gardła) widoczne jest ognisko patologicznego wznowienia kontrastowego przechodzące na nasadę języka, zmiana przemawia za wznową miejscową”. W związku z tym, że pierwszy zabieg usunięcia ogniska przerzutów nie był zbyt radykalny, pod koniec maja zakwalifikowano mnie do kolejnej operacji. Termin przyjęcia do szpitala wyznaczono na 19 czerwca 2013. W tym samym czasie otrzymałem skierowanie na radioterapię. Przyjęcie na odział radioterapii onkologicznej miało nastąpić na początku lipca.
Jak zapowiadał lekarz kierujący, trzecia operacja miała mieć radykalny przebieg, łącznie z przecięciem dolnej żuchwy, by dostać się głębiej i móc wykonać radykalne cięcie. To oraz krótki odstęp czasu do rozpoczęcia radioterapii, nieco mnie zaniepokoiło. Dzięki przychylności pewnej osoby udało mi się dostać na konsultację w Centrum Onkologii w Warszawie. 13 czerwca odbyłem wizytę w gabinecie dr n. med. Doroty Kiprian. Pierwsze słowa, jakie usłyszałem od lekarki, po obejrzeniu przez nią dokumentacji, brzmiały: „co oni z panem tak długo robią”. Przypomnę, już w połowie września lekarz rodzinny widząc miejsce i kształt zgrubienia postawiła trafnie diagnozę. Po raz pierwszy w przychodni w mieście wojewódzkim znalazłem się pod koniec września 2012 roku.
Doktor Dorota Kiprian opisała stan bieżący i zaleciła: „Biorąc pod uwagę zaawansowanie w/ch i zmiany w migdałku u chorego wskazane jest jak najszybsze rozpoczęcie napromieniowania z jednoczesną chemioterapią, stawiając rozpoznanie raka migdałka z przerzutami do w/ch po nieradykalnym zabiegu operacyjnym”.
Po konsultacji udałem się tam, gdzie miałem być po raz trzeci operowany. Przemilczę, jak przebiegała ta wizyta.
To, co teraz napiszę może zdziwić wiele osób. Pomimo tylu perypetii, lekarskich potknięć i tego co widziałem w trakcie trzech pobytów w szpitalu nie straciłem zaufania do lekarzy i medycyny akademickiej. O tym, że w moim przypadku postępowano niewłaściwie świadczą słowa lekarki z Warszawy: „co oni z panem tak długo robią”. Pomimo to nadal uważam, że wiedza lekarzy jest większa od wiedzy samozwańczych uzdrowicieli, bogacących się na doradzaniu w Internecie i nie polecam korzystania z niej. Za szkodliwe uważam budowanie przez pacjenta muru między nim a lekarzem i brak wiary w stosowane przez leczącego metody. Doradzam też weryfikowanie opinii oraz diagnoz lekarskich i podejmowanie decyzji wówczas, kiedy zna się różne punkty widzenia. Czy uda się wybrać właściwą drogę?
W poprzednim wpisie sygnalizowałem, że przed trzecią, zaplanowaną na 19 czerwca 2013 r. operacją, udałem się na konsultację do Centrum Onkologii w Warszawie. 13 czerwca 2013 r. odbyłem wizytę w gabinecie dr n. med. Doroty Kiprian. Pierwsze słowa, jakie usłyszałem od lekarki po obejrzeniu przez nią dokumentacji, brzmiały: „co oni z panem tak długo robią”. Przypomnę, już w połowie września 2012 mój lekarz rodzinny, widząc miejsce i kształt zgrubienia, trafnie ocenił przyczynę.
Doktor Dorota Kiprian opisała stan bieżący i zaleciła: „Biorąc pod uwagę zaawansowanie w/ch i zmiany w migdałku u chorego wskazane jest jak najszybsze rozpoczęcie napromieniowania z jednoczesną chemioterapią, stawiając rozpoznanie raka migdałka z przerzutami do w/ch po nieradykalnym zabiegu operacyjnym”.
Zrezygnowałem więc z operacji, która według zapowiedzi lekarzy miała być radykalna, łącznie z przecięciem szczęki w celu łatwiejszego dostępu do nasady języka. Na oddział radioterapii szpitala w mieście wojewódzkim zostałem przyjęty 8 lipca 2013 roku.
W trakcie pierwszego, czterodniowego cyklu chemioterapii, otrzymałem następujące dawki: Fluorouracil – 1 dnia 2002,42 mg, 2 dnia – 1986,91 mg, 3 dnia – 1976,72 mg, 4 dnia – 1982,06 mg. Pierwszego i drugiego dnia podano mi ponadto Cisplatynę w dawkach 101,51 mg i 102,11 mg (miałem wkute dwa wenflony). 10 lipca rozpoczęto także napromieniowanie.
Drugi, identyczny wlew miał miejsce po trzech tygodniach. Napromieniowanie techniką IMRT, podane na pole szyjno-nadobojczykowe plus regionalne węzły chłonne 56Gy/g i lożę po guzie z marginesem do dawki 66 Gy/g odbyło się w 33 cyklach.
Leczenie zakończyłem 28 sierpnia. W jego trakcie, dwukrotnie na moją prośbę byłem wypisany ze szpitala, od 17 do 30 lipca oraz od 9 do 20 sierpnia. W tym czasie dojeżdżałem na naświetlania (korzystałem z busów komunikacji prywatnej). Zajmowało mi to do 4 godzin (mieszkam w odległości 50 km). Było to szalenie wyczerpujące. Gdyż tego lata upały dochodziły nawet do 37 stopni. Nie tylko musiałem napromieniowywane miejsce osłaniać przez słońcem, ale unikać pocenia się, ponieważ napromieniowana skóra ogromnie piekła. Nie było to łatwe. Z powodu osłabienia odporności starałem się też unikać przeciągów w busach.
Jednakże dojeżdżanie było dużo mniejszym obciążeniem niż pobyt w szpitalu. Niemile wspominam 28 dni na oddziale radioterapii. Po pierwsze - ciasnota, w efekcie czego wiele dni leżałem na korytarzu, w łóżku ustawionym obok drzwi wejściowych do toalety. Lokalizacja zdecydowanie nie zapewniała komfortu (zapachy i trzaskanie drzwiami). Ruch na korytarzu oddziału, czyli obok mojego łóżka, chwilami przypominał ulicę Marszałkowską w Warszawie. Korytarz miał jeden plus, było chłodniej niż w ciasnych salach (przebywało do 8 osób), na których część chorych sprzeciwiała się otwieraniu okna. Kolejna udręka w salach to telewizory i głośne słuchanie programów. Urządzenia są w szpitalach uruchamiane przez wrzut monet, włączone grają do chwili wyczerpania limitu czasu.
Chorzy na salach byli w różnych stadiach, często w ciężkich, i leżenie obok uniemożliwiało wyciszenie i wypoczynek. Część osób stale dzieliła się z otoczeniem historią swojej choroby oraz informacjami o złym samopoczuciu. Oczywiście, chory chorego rozumie jak nikt inny. Dlatego między leżącymi raczej nie dochodziło do nieporozumień, rozumieliśmy się, tolerowali i współczuli. Raz jeszcze podkreślę, atmosfera szpitala daleka była od tak bardzo potrzebnego w tej chorobie spokoju i komfortu.
Trudne do zaakceptowania było natomiast zachowanie rodzin. Najbliżsi chorych widzieli jedynie „czubek własnego nosa” i myśleli o swoich bliskim. Zero empatii i zrozumienia dla chorych wokół. Głośne rozmowy, często także przez telefon i informowanie tą drogą innych bliskich o wizycie w szpitalu, a także rozmowy przez komórkę ze znajomymi na tematy bieżące. Czasami głośne dzieci. Jednym słowem zero zrozumienia, że tuż obok leży ktoś cierpiący, potrzebujący ciszy. Musieliśmy, chcąc nie chcąc, uczestniczyć w życiu tych ludzi.
Podobnie nieprzyjaźnie można mówić o niektórych pracownikach służby zdrowia. Salowe raczyły nie zauważać między kim się poruszają. Każdy ma prawo mieć gorszy dzień, być bez humoru, ale obserwacja tej samej osoby przez kilka kolejnych dni pozwala sądzić, że ich złe nawyki to nie przypadek. Opryskliwość, nie używanie przy zamykaniu drzwi klamek, głośne rozmowy z pielęgniarkami nad głowami chorych, to norma. Niekomfortowych sytuacji można przytoczyć więcej. To czego nie zauważa zdrowy człowiek, co go nie drażni, w przypadku chorego ma inny wydźwięk, dużo ostrzejszy. No cóż, przetrzymałem ten okres.
W tym wszystkim nie można zapomnieć o sprzęcie medycznym będącym na wyposażeniu szpitala. Przyjazd na naświetlanie często był obarczony lękiem, czy tego dnia o zaplanowanej godzinie, odbędzie się zabieg, a nawet czy w ogóle. Urządzenia stale psuły się, albo musiały być czasowo wyłączane z użytkowania gdyż w upalne dni zbyt się nagrzewały. Raz nawet zdarzyło się tak, że wysłużony aparat zepsuł się w trakcie mojego naświetlania, Zabieg został przerwany i na innym aparacie dokończono zaplanowaną na dany dzień „dawkę”. Naświetlenia przeprowadzano pięć razy w tygodniu.
Podobne sensacje towarzyszyły podczas chemioterapii. Zasługa w tym wysłużonych aparatów, które dozowały tzw. chemię. W szpitalu specjalistycznym brakowało nawet wieszaków, na których umieszczano worki z chemią i płynami. Żeby obraz był pełniejszy dodam, że w pierwszą noc w szpitalu głowę wtuliłem w złożony w kostkę koc, gdyż nie było dla mnie poduszki. Na szczęście był papier toaletowy, ale z ręczników papierowych, po umyciu rąk, nie dało się korzystać, gdyż były tak cienkie, że świat przez nie dało się zobaczyć.
W takich oto okolicznościach przyszło walczyć z ciężką chorobą. Szczególnie trudne były dni, w trakcie których miałem wlewy. Te trwały przez cztery dni, 96 godzin non stop pod dwoma, potem pod jedną kroplówką. Odłączany byłem jedynie każdego dnia na pół godziny, w tym czasie mogłem umyć się i dotrzeć do części szpitala, gdzie odbywało się naświetlanie.
Historię pobytu w szpitalu można rozciągnąć na różne inne wątki. Czy jednak warto? Jak funkcjonuje rodzima służba zdrowia wiemy wszyscy.
Po opuszczeniu szpitala, pod koniec sierpnia 2013, starałem się jak najszybciej wyrzucić z głowy złe wspomnienia z pobytu w nim. Udało się. O ile dziś przywołuję niektóre obrazy, to nie jest to „podszyte” złością czy żalem. W tym jest właśnie jedno ze źródeł sukcesu. Nie należy pielęgnować złych myśli. Pamiętajmy, myśli są naszym pokarmem.
Podsumowując, w okresie walki z rakiem leżałem w czterech szpitalach, w sumie około dwóch miesięcy. Po tym wszystkim, kiedy oglądałem popularny serialu o szpitalu w Leśnej Górze, to byłem rozbawiony i zaliczyłem film do gatunki komedii, no bo nie science fiction, gdyż w tych drugich pokazuje się technikę na najwyższym poziomie.
Coś mało ciekawe mam wspomnienia i refleksje. :-) Wydawało mi się, że na forum onkologicznym ktoś miewa pytania, szuka odpowiedzi, podpowiedzi. Jakoś dyskusja nie jest porywająca. Hm... ludzie szukają odpowiedzi na Fb, tam pytających nie brakuje i zaraz pojawiają się sprzedawcy suplementów, którzy im doradzą... O ile kogoś interesuje w jaki sposób odzyskałem sprawność, powróciłem do rzeczywistości (od 42 miesięcy mimo wyżej opisanych przejść nie miałem kataru, kaszlu, gorączki, nie biorę żadnych leków) to zapraszam na mojego bloga... hihi
Pozdrawiam i życzę wszystkim zdrowia...
https://turystykaizdrowie.wordpress.com/2017/01/30/powrot-do-aktywnosci-1/
Przeczytałam całą długa historię Twojego leczenia i jakbym widziała przypadek mojego męża. W momencie rozpoznania raka nasady języka miał 51 lat, był zawsze bardzo aktywny fizycznie, odżywiał się bardzo zdrowo, również mamy własną działkę z warzywami. Stresu chyba nie miał tak wiele jak Ty, służył w wojsku. Diagnostyka była trochę szybsza, ale to tylko dlatego że wszystkie badania były płatne. Następnie odsyłanie od szpitala do szpitala, tragiczne warunki pobytu na radioterapii, niepotrzebna zwłoka w leczeniu, gdyż spędził tam od 25 listopada do 17 marca 2014 r. z kilkudniową przerwą na Boże Narodzenie. Przez to wszystko wiem jaki koszmar przeżyłeś. Mam nadzieję, że chociaż teraz masz odpowiednią opiekę i badania kontrolne, bo niestety mój mąż musi płacić za większość badań. Od końca leczenia miał tylko jedną tomografię i dwa RTG klatki piersiowej, żadnego badania krwi ze skierowaniem. Jestem szczęśliwa, że raczej najgorsze już za nami i mam nadzieję że nie nastąpi nawrót choroby, bo jak pisałeś raka ma się do końca zycia.
Pozdrawiam Cię Iwonko... Zgadza się, historia długa. Pokazuje, że trzeba być cierpliwym, pełnym wiary w wygraną. Hm... ja mam co roku robiona tomografię. Czy mam prawo czuć się wyróżniony? hihi Co do szpitala to też warunki były tragiczne, ale... ale... hihi Co do badania krwi to lekarz pierwszego kontaktu chyba nie robi łaski...
[ Dodano: 2017-02-10, 08:51 ]
Dziękuję administratorom, że dali możliwość chorym odnalezienia mojego bloga. Bo w tym wszystkim chodzi o to, żeby ludziom przywrócić wiarę i dlatego trzeba grać w jednym zespole :-)
Dziś urosły mi skrzydła! Oczywiście nie zamierzam unosić się i fruwać. Tymi skrzydłami są słowa komentarza jaki na moim blogu, nad ranem zamieściła Joanna. Takie myśli wzmacniają i upewniają, że warto pisać, redagować bloga, dzielić się refleksjami i wspierać ludzi. Oto fragment komentarza:
"Dziękuję Panu za te felietony, jestem w trakcie walki i to co przeczytałam podbudowało mnie. Mój przypadek jest trochę podobny, (...) Opisałam moje przejścia po kronikarsku, ale teraz chcę dodać, jak bardzo trudno jest walczyć komuś kto nawet jest silny i przepracował w głowie podejście do niespodziewanej choroby, i pogodził się z tym , że powrót do zawodu nie będzie możliwy( jestem aktorką), kiedy po drodze nic nie układa się tak jak powinno. (...) Ale to co dziś przeczytałam na Pana blogu, ogromnie mnie wzmocniło. To prawda, że chory na raka potrzebuje nie pozytywnego myślenia, tylko pozytywnych i dających nadzieję przykładów, które dają siłę i wzmacniają wiarę w zwycięstwo. Dziękuję Panu za tę mądrą i bardzo potrzebną inicjatywę, to bezcenne wsparcie dla ludzi którzy jeszcze walczą. Jeśli mogę prosić o trochę więcej wskazówek dotyczących odżywiania, będę wdzięczna. Pozdrawiam i życzę zdrowia.
Cały komentarz można przeczytać tu: https://turystykaizdrowie.wordpress.com/2016/10/09/zycie-zaczyna-sie-po-chorobie/comment-page-1/#comment-151
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum