Witajcie kochani,
długo się zastanawiałam nad rejestracją na forum - do tej pory czytałam Wasze wątki, przeżywałam i trzymałam kciuki za Was i Waszych bliskich z daleka - jednak pomyślałam sobie, że może jeśli się przed Wami wygadam, łatwiej będzie mi mierzyć się z chorobą jaka w ostatnim miesiącu dotknęła moją rodzinę. Jeśli Was nie zainteresuje, zignorujcie mnie - myślę, że muszę sobie po prostu to wszystko wypisać, żebym mogła poukładać sobie w głowie to i owo.
W mojej rodzinie palenie papierosów było kiedyś codziennością. Palili wszyscy moi bliscy, paliłam również ja - i szczerze mówiąc nawet teraz, kiedy "skorupiak" przyplątał się do bliskiej mi osoby, wciąż mam ochotę zapalić. Bo stres. Bo to dobre na uspokojenie nerwów. Młoda studentka jestem to i wiele rzeczy (np. sam skorupiak) wydaje mi się absurdalnych. W każdym razie, papierosy były u nas w domu na porządku dziennym. We wszystkim przodował mój dziadek, który był w stanie wypalić nawet trzy paczki dziennie i czuć się przy tym dobrze. Dziadzio palił do czasu aż zupełnie "zatkał" sobie żyły (przez co stracił palec u nogi) i trzeba mu było wstawiać w nie takie specjalne rurki, dzięki którym krew mogła znowu jakoś płynąć w jego ciele. Przy okazji, wykryli u niego niebezpiecznego tętniaka na sercu, można by więc ironicznie powiedzieć, że palenie w jakimś stopniu go uratowało.
Wszystko miało miejsce w 2009 roku, na krótko przed moją 18-stką. Po wycięciu tętniaka i wstawieniu "rurek", dziadek miał spokój na kilka lat. Aż do października tego roku... Podczas jednej z rodzinnych nasiadówek, dowiedziałam się że dziadkowi zdarza się krwioplucie, ale za nic nie chce iść do lekarza, tłumacząc sobie, że to na pewno "wrzody na żołądku". Bo przecież on wiecznie je zimne lody i pije zimne mleko. Zaalarmowana, zaczęłam oczywiście czytać na ten temat i niestety, wyszło mi że przy krwiopluciu winne są zazwyczaj (a może zawsze?) właśnie płuca. Nie zdążyłam jednak podzielić się spostrzeżeniami z babcią (żoną dziadka) bo okazało się, że sam zainteresowany zdecydował się pójść do lekarza. Musiał się nieźle wystraszyć...
Potoczyło się to wszystko dość szybko. Około 25 października dziadzio trafił do szpitala z diagnozą "rak płuc", jednak wszystkie badania miały być dopiero robione. Przykro stwierdzić, ale nie zdziwiło mnie to zbytnio - a ponieważ nie zdawałam sobie zupełnie sprawy z podstępności choroby, z tego jaka jest pokręcona i zawistna - nie miałam pojęcia co nas wszystkich czeka. Żałowałam dziadka bardzo, ale chyba myślałam, że podobnie jak w przypadku tętniaka na serduszku, ktoś mu pomoże i wróci do domu zdrowy. Głupia byłam strasznie, a zawsze myślałam że taka jestem nietypowa i fajna.
Dochodzę powoli do części przy której tracę rezon i resztki opanowania, za co z góry przepraszam.
Dziadek spędził w szpitalu 7 dni, potem wypuścili go do domu i kazali pojechać do Łodzi na badania, podczas których okazało się, że musi mieć ponownie robioną bronchoskopię, ponieważ został pobrany za mały wycinek. Następnie znowu wzięli go do szpitala na tydzień. Przez cały ten czas nie dostał ani jednego lekarstwa. Miało być konsylium i diagnoza, ale wszystko się jakoś przeciągało. Z rozmów z babcią wywnioskowałam, że dziadzio ma 5 ognisk nowotworu (przepraszam jeśli mieszam terminologie, jestem w tym kompletnym laikiem) w płucu oraz przerzuty do węzłów chłonnych. Była mowa o chemii, naświetleniach - innymi słowy o leczeniu, jednak nic z tego.
Po drugim powrocie ze szpitala, z dziadkiem zaczęło dziać się coś złego. Do tej pory, ze względu na pracę (i samolubny strach) nie odwiedzałam go zbyt często, więc nie miałam pojęcia w jakim jest stanie... Zaczął mieć problemy z koordynacją ruchową. Głównie z łapaniem rzeczy. On sam określał to mianem "zgłupnienia" i śmiał się, że chce położyć rękę w jedno miejsce, a kładzie ją w inne. Tak dokładnie mi powiedział: "Zgłupł Ci ten Twój dziadek", a mimo że chciał zażartować widziałam w jego oczach strach i to po raz pierwszy złamało mi serce. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że serce może się złamać wiele razy i to w krótkich odstępach czasu. Wszystko działo się tak szybko... W ciągu weekendu. Nagle okazało się, że nie wie jak się zapala światło czy jak otworzyć drzwi. Nie umiał wykonać najprostszych czynności, nie mówiąc już o załatwianiu się. Zaczęły się problemy fizjologiczne - katastrofa. W szpitalu nie było miejsca, trzeba było czekać do poniedziałku żeby mogli go przyjąć, ale lekarka nie pozostawiła złudzeń - dziadziuś miał przerzuty do mózgu.
W poniedziałek pojechał do szpitala, w którym ma zostać do środy (2.12). Zrobiono mu tomografie i okazało się, że lekarka miała rację. Nowotwór dotarł do mózgu. Dziadek nie może niestety liczyć na żadne leczenie ponieważ lekarze nie mogą dojść do guza przy węzłach chłonnych, przez co nie ma dokładnego rozpoznania, a bez rozpoznania nie chcą go nigdzie przyjąć. Dostaje aktualnie tabletki, które działają przeciwbólowo ponieważ dziadziuś miał silne bóle głowy. Z tego co sobie zapisałam, dostawał też przez kilka dni kroplówkę (Sterofundin). I na tym koniec.
Jak pisałam wcześniej, mam złamane serce ale staram się być silna, zwłaszcza przy rodzinie. Nie pozwalam sobie na żadne "lamenty". Chcę być dla dziadka podporą, tak jak on był nią dla mnie gdy mnie wychowywał. Przez pół mojego życia nie mieszkałam z ojcem i dziadek mi go zastępował. Jestem z nim bardzo związana i nie wyobrażam sobie świata, w którym jego nie ma. Patrzę na to zdanie i wydaje mi się ono absurdalne...
Jednak nie mam złudzeń, zwłaszcza że dziadka nie czeka żadne leczenie. Staram się cieszyć z każdego dnia, który mogę z nim spędzić i nienawidzę siebie za to, że wcześniej nie orientowałam się w tej chorobie na tyle, by wiedzieć co oznacza. Płacze sobie po cichu nocami, kiedy nikt nie widzi, a potem znowu przybieram maskę silnej wnuczki i rozmawiam z dziadkiem o tym co będzie kiedy już wyzdrowieje. Jak fajnie będzie znowu przejechać się na zakupy Gienkiem (auto dziadka) i o tym jak on nie może się doczekać by znowu poprowadzić, bo dawno nie siedział za kółkiem (dziadek jest z zawodu kierowcą). Tego typu rozmowy. Dziadzio nie zdaje sobie sprawy ze swojego stanu i na szczęście szczerze wierzy w to, że będzie zdrowy. Humor bardzo mu dopisuje, więc śmiejemy się często... Chce by wiedział, że bardzo go wszyscy kochamy. Chce by wiedział, że jest dla nas ważny.
Cholera... Zawsze sobie samolubnie wyobrażałam, że gdy już zdecyduje się wyjść za mąż, to dziadek odprowadzi mnie do ołtarza. W tej wizji był oczywiście zdrowy i uśmiechnięty. Nigdy nie brałam pod uwagę, że życie może się okazać przewrotne i że nic z tego nie będzie...
Zastanawiam się, czy istnieje jakiś sposób by pogodzić się z gaśnięciem innych? Prócz płakania po nocach oczywiście, to ma opanowane do perfekcji...
Dziękuje, że mogłam się wypisać. Jeśli mogę prosić... Trzymajcie kciuki za tego mojego dziadka... To fajny facet jest :(
Witaj wśród nas.
Nie przedstawiłaś żadnych wyników badań ale z Twojego opisu można wywnioskować, że jest to już zaawansowana choroba.
Na pewno na forum znajdziesz wsparcie jak i odpowiedzi na nurtujące Cię pytania oraz pomoc w postaci rad jak postępować w niektórych sytuacjach przy chorobie nowotworowej.
Warto byłoby zapisać dziadka pod opiekę hospicjum domowego. Choroba będzie postępować a Wam potrzebna będzie pomoc lekarska, zapobieganie objawom, kojenie bólu, wypisanie recept czy wypożyczenie jakiegoś sprzętu. Powinnaś załatwić to jak najszybciej.
Margotna napisał/a:
Zastanawiam się, czy istnieje jakiś sposób by pogodzić się z gaśnięciem innych?
Nie ma cudownego sposobu, każdy z nas znajduje swój własny, każdy na swój sposób godzi się z odejściem a właściwie nie godzi tylko nie mamy innego wyjścia taka jest kolej życia, niektórych rzeczy nie jesteśmy w stanie przewidzieć i nie jesteśmy w stanie uratować choć chcielibyśmy ogromnie.
Margotna napisał/a:
Trzymajcie kciuki za tego mojego dziadka...
Oczywiście, całym sercem jesteśmy z Wami i trzymamy, żeby dziadek jak najmniej cierpiał.
Margotna, doskonale rozumiem co czujesz.Jedyne co mogę w tej sytuacji doradzic, to staraj się jak najwięcej czasu spędzać z Dziadkiem.Mów jak bardzo jest ważny dla Ciebie, jak bardzo go kochasz. Moja siostra też miała przerzuty do mózgu, a jeśli są juz przerzuty to , smutne ,to niestety, ale leczenie nie pomoże wydrowiec, może na jakiaś czas je zatrzyma. Ja do dnia dzisiejszego nie umiem pogodzić sie z Jej odejściem. Postaraj się , aby Dziadek był do końca z Wami , mimo wszystko ,szczęśliwy i otoczony Waszą miłością. Bądź dzielna dla Dziadka.
_________________ nasza walka z rakiem drobnokomórkowym płuc trwała od 24 września 2013 (diagnoza) do 27 września 2014.( na zdjęciu moja kochana siostra)
marzena66 , gosolar - bardzo Wam dziękuje za słowa wsparcia. Sama możliwość wygadania się ze wszystkiego przynosi dużą ulgę, a świadomość, że ktoś również trzyma kciuki za dziadka jest bezcenna!
Ze względu na typ pracy, nie widziałam się z dziadkiem od niedzieli. Bardzo liczyłam na to, że odwiedzę go już u niego w domu, w środę - bo wtedy miał być wypisany ze szpitala.
A tu niespodzianka!
Ostatnio pisałam, że dziadka nie chcieli przyjąć do żadnej kliniki i podawać leków ze względu na brak rozpoznania choroby ... We wtorek mój narzeczony (moje oczy i uszy w sytuacjach gdy nie mam jak być obecna w danym miejscu), poinformował mnie, że dziadek w środę od rana jedzie do Poznania do tamtejszej kliniki na radioterapię!
Okazało się, że ktoś musiał nad dziadkiem czuwać, bo trafił na Panią doktor o dobrym sercu, która wywalczyła mu to miejsce! Obecnie, dziadziuś przebywa właśnie w Poznaniu. Z tego co się orientuje, wczoraj miał pierwszą sesję radioterapii i "od razu wyglądał lepiej".
Niestety, dowiedziałam się również że z poniedziałku na wtorek pojawiły się u niego dziwne drgawki...Przeszły i w środę nie dawały o sobie znaku, jednak zastanawiam się - czy mogły być wynikiem jakiegoś ucisku guza na nerw? Jeśli tak, to czy to znaczy że guz zmienia się aż tak szybko by następnego dnia objawy zniknęły? Przeraża mnie to tempo...
Jeszcze raz dziękuje za pomoc! Będę wdzięczna za każdy komentarz.
Moja siostra w trakcie radioterapii napromieniowania mózgu miała z kolei atak padaczkowy , reakcja lekarza była dość szybka, dostała leki i więcej sie to nie powtórzyło. Radioterapia mózgowia napewno poprawiła Jej stan zdrowia na lepszy do pewnego czasu. Trzymam kciuki za Was.
Drobnokomórkowy jest strasznie podstępny, dlatego bądźcie czujni w każdej sytuacji.
_________________ nasza walka z rakiem drobnokomórkowym płuc trwała od 24 września 2013 (diagnoza) do 27 września 2014.( na zdjęciu moja kochana siostra)
Mogą to być ataki padaczki, dziadek ma przerzuty do mózgu. W naszym przypadku tak niestety było więc trzeba to zgłosić lekarzowi.
Jeszcze raz proponuję, żebyście jak najszybciej załatwili skierowanie do hospicjum domowego. W dziadka stanie jest konieczna opieka lekarska i taką zapewni Wam najlepiej HD.
Margotna,
Oczywiście zaciskam kciuki za Dziadka ! Jak widać są jeszcze lekarze , którzy wiedza że ich zawód to również misja i służba .
Jak czytałam Twój pierwszy wpis to zaraz miałam przed oczami moja Babcię - też ciągle żartowała a ją też trochę samorzutnie wyobrażałem sobie Ją z moimi córkami ale życie pisze swoje scenariusze. Babcia miała Alzheimera i nie bardzo wiedziała na koniec kim jestem ją a co dopiero moje Dziewczynki ale nie rezygnowalam i byłam z Nią do końca.
Ja też jestem na forum z potrzeby i jestem laikiem w sprawach nowotworowych ale nadzieja umiera ostatnia i każdy dzień powinno się spędzać z bliskimi tak jakby byl już ostatni Nam dany.
Dzisiaj przeczytała twoje wpisy Margotna i poryczalam się jak bóbr, bo takie piękne to było, takie prawdziwe
Jak wogole czuje się dziadek, jak znosi radiotetapie? Trzymam za was mocno kciuki a ty wykorzystaj ten czas który wam pozostał w 100%.Wiem co mówię, bo w tej chorobie wszystko się zmienia bardzo szybko, pozdrawiam
_________________ Zbyt szybko się to potoczyło 08.12.14 -18.02.15
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum