to mój pierwszy post tutaj. Zaglądałam na forum od kilku tygodni, aby wiedzieć więcej i móc się lepiej przygotować na to, na co przygotować się nie da.
Osiem dni temu zmarł mój tata. Niecały miesiąc temu stwierdzono u niego wznowę białaczki.
Postanowiłam napisać, bo sama szukałam takich informacji, a trudno mi było je znaleźć.
Postanowiłam napisać też dlatego, że nie mogę sobie jeszcze znaleźć miejsca.
Mój tata umierał długo. Stan określony przez lekarzy agonią trwał u taty 14 dni.
Dzięki forum, tak przynajmniej myślę, w ostatnim momencie wiedziałam czy czułam, że lepiej spokojnie trzymać tatę za rękę niż dzwonić, bo i tak nikt już nie zdąży przyjechać.
Mój tata trafił do szpitala trzy tygodnie przed śmiercią. Wydawało się, że będzie tam jedynie na "rutynowe" podanie krwi i płytek, które dostawał co kilka dni od 6 miesięcy. Chorował na ostrą białaczkę szpikową od prawie trzech lat. W tym czasie przeszedł 5 chemioterapii, przeszczep szpiku, wznowę, kolejną chemioterapię, po której szpik przestał na kilka miesięcy pracować, a potem nagle zaczął i tata żył w miarę spokojnie (w miarę, bo chemioterapia bardzo wyniszczyła organizm) przez rok. Potem znów się pogorszyło, ale nie było wznowy aż do jesieni.
Piszę w skrócie, bo ciężko mi pisać.
Tata wiele przeszedł, miał 70 lat, przed chorobą miał niewydolność krążenia i kilka innych dolegliwości, duże kłopoty z przepukliną brzuszną. 24 dni przed śmiercią tata czuł się w miarę dobrze, pojechaliśmy do miasta, w którym tata był leczony i zakwalifikowano tatę na kolejne leczenie (słabsza chemioterapia). Tacie bardzo zależało na tym, aby nie odchodzić długo. Wolał zaryzykować, aby dłużej żyć lub odejść szybko. Nie udało się.
Niestety następnego dnia zaczął czuć się gorzej - pojawiło się silne zmęczenie i nasilił ból nóg.
Po 3 dniach tata trafił do rejonowego szpitala na podanie płytek i krwi.
Kolejnego dnia ból był tak silny, że zdecydowano się podać tacie morfinę.
Po podaniu morfiny straciliśmy z tatą normalny kontakt, ale ból zmalał.
Czwartego dnia zdiagnozowano u taty zapalenie płuc.
Tata z trudem nas rozpoznawał, miał omamy i pojawiał się u niego silny lęk przed śmiercią.
Prosił, byśmy zabrali go ze szpitala. Lekarze się nie zgodzili na to twierdząc, że "nie zgodzą się na eutanazję". 18 dni przed śmiercią tata nie był już w stanie wychodzić z łóżka. Dopóki miał zachowaną jakąkolwiek przytomność, bardzo silnie przeżywał konieczność korzystania z bielizny toaletowej (wszyscy wiemy o czym piszę, ale jakoś nie umiem inaczej) i próbował zrywać się i podnosić, aby iść do łazienki. 16 dni przed tata nie był już w stanie przełykać tabletek i jeść pokarmów, które nie były płynne. Zależało mu na stałym kontakcie z nami, czuł bardzo silny lęk, nasiliły się omamy. 14 dni przed powiedziano nam, że tata jest w agonii i zostało kilka godzin życia. Od tego czasu pozwolono nam też czuwać przy tacie w szpitalu nie tylko w dzień, ale też w nocy. Tata nie przyjmował już jedzenia, pił jedynie małe łyczki z łyżeczki. Leżał, nie był w stanie sam utrzymać łyżki, nie mówiąc o kubku. Zrywał się jedynie do toalety, wtedy próbował się nawet podciągać. Miałam wrażenie, że śmierć zbliża się do taty i odchodzi - co widać było w oddechu, temperaturze ciała, zasinieniu dłoni i uszu. Tata otrzymywał kroplówki odżywcze i nawadniające, do tego leki przeciwzapalne, przeciwbólowe, antybiotyki, leki przeciwgrzybiczne. Nasze rozmowy z lekarzami odnośnie konieczności tego typu działań zawsze kończyły się tak samo - zarzucaniem nam, że chcemy poddać tatę eutanazji. 12 dni przed stan taty nieco się poprawił, spadła gorączka i zmniejszył się stan zapalny. Tata był jeszcze w stanie kontaktować się z nami werbalnie, choć mówił cichutko i niewyraźnie (nie był też w pełni świadomy). Lekarz prowadzący zdecydował o ograniczeniu morfiny. To spowodowało bardzo silny ból który utrzymał się u taty jeszcze przez następną dobę. Ponad 24 godziny ciągłego bólu. Po naszych prośbach zwiększono w końcu dawkę morfiny. Ból się zmniejszył, ale nasilał się podczas zmiany pozycji, zabiegów higienicznych, medycznych lub podawania leków. Coraz trudniej było podać kroplówkę, ale lekarze nadal nie chcieli ograniczyć leków (prócz doustnych, które już odstawiono). Mniej więcej 10 dni przed tata próbował jeszcze coś niewyraźnie i cichutko mówić, ale nie byliśmy już w stanie zrozumieć.
8 dni przed znów wzrósł stan zapalny. Tata stracił zdolność przełykania i kontaktu werbalnego. Gorączka przeplatała się z okresami obniżonej temperatury. Myślę, że tata nas może trochę słyszał. Miał problem ze snem, powiększyły mu się oczy (zapewne to było złudzenie) i przestały się domykać nawet podczas snu. Czasami na nas patrzył. Mniej więcej 5 dni przed lekarz w końcu zdecydował się ograniczyć tacie dodatkowe zabiegi medyczne i leki do minimum. Przestano pobierać krew i mierzyć ciśnienie. Decyzję podjęto nie z uwagi na obserwowany stan taty i silny ból podczas zabiegów, ale to, że w jego krwi stwierdzono ponad 80% komórek nowotworowych. Ostatnie dni były pozbawione jakiegokolwiek kontaktu z tatą. Jedyne, co mogłoby świadczyć, że było inaczej to to, że gdy same przemywałyśmy tacie usta czy delikatnie przenosiłyśmy dłoń (z uwagi na ryzyko odleżyn), tata nie jęczał, a gdy robiły to pielęgniarki, sygnalizował odczuwany ból. Przez pięć dni oddech taty był chrapliwy, musiał mieć taką pozycję, aby flegma i ślina mogły same wylatywać z ust. Jeszcze 3 dni przed jego niezdolne do intencjonalnego ruchu ciało wstrząsał kaszel. Dzień przed zauważyłam u taty bezdechy trwające nawet około 30 sekund. Gorączki nie udawało się zbić. Tata krztusił się żółtą wydzieliną z płuc, w której pojawiała się krew więc trzeba było usuwać wydzielinę mechanicznie. W dzień odejścia tata był spokojniejszy. Zniknęła flegma (została tylko ślina), gorączka utrzymywała się. Oddech taty był miarowy. Na kilkanaście minut przed zauważyłam, że mimo gorączki ciało taty jest chłodne, pojawiły się także na nim kropelki zimnego potu. Przykryłam tacie kawałek odsłoniętych pleców poszewką. Wtedy zauważyłam, że coś jest inaczej z oddechem, zmienia się jego rytm. Usiadłam przy tacie, trzymałam go delikatnie za rękę i powiedziałam kilka ciepłych słów.
Myślę, że ten ostatni moment był spokojny, trwał kilka minut.
Napisałam o tym, bo czasami to, co lekarze nazywają agonią może trwać nie kilka godzin, ale wiele dni. Tak było u mojego taty. Wolałabym wiedzieć, że tak może się zdarzyć. Czasami wydawało mi się, że w tej całej bezsilności, bólu i lęku wiedza jest jedynym, co może dać złudzenie jakiegokolwiek poczucia kontroli, jak ściana, o którą się można oprzeć, gdy nie ma na czym. Chciałam też w jakiś sposób zapisać taty historię, pewnie to brzmi głupio, ale chciałam jakby oddać sprawiedliwość jego cierpieniu przez ten zapis. Pewnie też chciałam anonimowo wyrzucić z siebie ból i złość.
Jednocześnie podziwiam, że przy wulkanie emocji, żalu i zapewne bólu, napisałaś ten post.
Kryje się za nim silna dziewczyna, mam nadzieję, że przed Tobą znacznie lepszy czas.
Geno bardzo Ci współczuję.
Jestem w podobnej sytuacji gdyż mój tata zmarł 5 dni temu. Ostatnie 4 dni to była walka o oddech.
Trzymaj się, kiedys i dla nas zaświeci słońce.
Pozdrawiam
Większość z nas przeszła, przechodzi albo wkrótce będzie w podobnej sytuacji jak Ty. Dużo z nas wie jak to wygląda i jak ciężko przejść tą trudną drogę wraz z chorym ale jesteśmy dla Nich wsparciem i przeprowadzamy Ich na ta drugą stronę. Masz rację agonia nie zawsze trwa dzień, dwa, czy godziny czasami jest to i dwa tygodnie. Proces umierania jest bardzo trudną drogą i kiedyś pewien ksiądz powiedział, że boi się śmierci, zdziwiłam się bo ksiądz powinien inaczej patrzeć na ten etap człowieka ale On nie bał się, że umrze On bał się cierpienia, które towarzyszy umieraniu i chyba większość z nas mogłaby to samo powiedzieć. Każdy z nas wie, że musi kiedyś umrzeć taka jest kolej rzeczy tylko żeby nie było tego cierpienia, które towarzyszy procesowi odchodzenia bo to jest po prostu nieludzkie.
Współczuję bardzo. Mogę tylko powiedzieć, że taty cierpienie już się skończyło ale Twoje na pewno jeszcze trochę potrwa, nie jest łatwo po takiej traumie wrócić do szczęśliwości, proces żałoby trzeba przeżyć.
Różnie to odchodzenie wygląda. Żeby dodać otuchy tym, którzy są może u kresu dni napiszę że nie zawsze musi to tak wyglądać. Moja mama niecałą godzinę przed śmiercią wypiła ze mną kawę i zjadła kawalątko ciasta, żartowała z moim synkiem, wypaliła jeszcze papierosa. Pojechałam do domu i dosłownie pół godziny po moim wyjściu zadzwonił brat, że mama zmarła. Owszem, nie było lekko, choroba przykuła ją do łóżka w ostatnich tygodniach, miała problem z jedzeniem (często zwracała), była słabiutka, ale obyło się bez bólu, do końca świadoma, po prostu zasnęła.
Myślę, że ten ostatni moment był spokojny, trwał kilka minut.
Ty byłaś w tym chyba najważniejszym momencie przy tacie. I to się liczy.... To pamiętaj...
Bardzo mi przykro że tato tak długo musiał odchodzić, niestety na te sprawy nie mamy wpływu.
Przyjmij wyrazy współczucia
_________________ Niech nasza nadzieja będzie większa od wszystkiego, co się tej nadziei może sprzeciwiać.
My właśnie przez to przechodzimy. Serce pęka na milion kawałków, łzy same lecą, rodzina cierpi z bólu bezradności, tata jest świadomy, a ciało odmówiło już posłuszeństwa w 95%.
Przyjmij wyrazy współczucia. Chętnie bym z Tobą popłakała w ciszy, bo wiem, że łzy będą jeszcze długo płynąć, te ostatnie chwile i to co widzimy zostanie na zawsze w psychice.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum