Poczytałam trochę forum, pooglądałam zdjęcia i...
Od 14 XII 2007 r. , tj. od czasów diagnozy przez rok kalendarzowy przytyłam 30 kilogramów. Na pewno wiązało się to rzuceniem palenie, brakiem ruchu, "zażeraniem emocji", dostarczaniem sobie najłatwiejszej przyjemności "dogadzania sobie" itd. Jednak lekarz za każdym razem powtarza: "nie wolno się pani odchudzać, pani ma świetną morfologię, przez wagę zwiększa sobie pani szanse".
Całe życie nadwaga oznaczała dla mnie niechlujstwo, podobne np. do braku zębów. Fuj!
Nagle przestałam mieć w co się ubrać - no bo kompletnie inne parametry. Po sklepach: brak siły, no i wstyd. No więc szmateksy i coś byle co.
W ogóle poczucie naruszania jakiejś estetycznej równowagi w przestrzeni. No i jakaś niespójność w tym chorowaniu. Na przykład budzę w środku nocy męża z prośbą, żeby mi zmienił pościel i zrobił herbatę - bo się kompletnie zarzygałam, a on, patrząc na mnie: - Inka, jak ty zdrowo, ładnie wyglądasz. Głupio, jakbym go wykorzystywała.
Co parę tygodni ląduję na Oddziale Zachowawczym CO w Warszawie. I oni wszyscy wyglądają jak ci muzułmanie z obozów koncentracyjnych. Rozmawiają o tym, co jeść, żeby utyć, żeby polepszyć wyniki krwi, żeby im nie przesuwali terminów chemoterapii. A ja jedna kwitnąca.
Niedawno lepiej się czułam, więc wybraliśmy się z mężem na Tatarak. Kino prawie puste, więc trudniej o infekcje, i kaszleć mogę bezkarnie. Na ekranie dwa plany filmowe: Jandy i opowiadania Iwaszkiewicza. A na widowni trzeci, nasz.
No i oczywiście moja uwagę przyciągnął wątek chudnięcia. Najpierw męża aktorki Jandy, potem głównej bohaterki, badanej przez męża-lekarza.
A ja jestem pacjent onkologiczny nieprawidłowy...